niedziela, 27 lipca 2014

Na fali

Było już o tym, jak było mi źle i nie dobrze. Nic nie wychodziło. W ten weekend jak za pomocą czarodziejskiej różdżki wszystko poszło tak jak powinno. A nawet lepiej. I gdyby mnie ktoś zapytał z czego to wynika, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Bo nie wiem. Ani diety nie zmieniłam, ani nie schudłam, ani nie relaksowałam się więcej. Robiłam po prostu swoje. Może w końcu przyszedł czas na zbieranie żniw po ciężkiej pracy?
Jaki by nie był powód, zadowolenie jest wielkie. A zaczęło się w sobotę na ścieżce biegowej. Nie nastawiałam się na nic spektakularnego. Mieliśmy z mężem zrobić kilometrówki. On 6 powtórzeń, ja (tylko) 4. Pomyślałam, że jak pobiegnę 4:50/km będzie dobrze. Jeszcze podczas rozgrzewki skorygowałam swoje myśli do 4:40-4:45. Czwartkowa zabawa biegowa nie pozwalała mi na większy optymizm, wręcz zniechęcenie i obawę, że nie dam rady.
Spokojna rozgrzewka, rozciąganie, kilka przyspieszeń i trzeba było zacząć trening właściwy. 
Biegnę i spoglądam na zegarek, a tam ... o zgrozo! Nie widzę jakie mam tempo! Trudno, biegnę będzie co będzie. I wyszło: 4:22. Następny kilometr, znów coś źle ustawiłam w zegarku i absolutnie nie wiem ani jaki mam czas ani jakie tempo. Czuję tylko, że nie mogę zwolnić, bo będzie wstyd, że gorzej pobiegłam niż pierwszy. W rezultacie wyszło 4:16. Przesadziłam! No, przesadziłam! Jeszcze mam 2 powtórzenia! Za szybko, nie dam rady!
Udało mi się w końcu zegarek ustawić, tak, żeby widzieć chociaż czas. Ale podczas kolejnego kilometra, nie mam siły spoglądać na zegarek. Zresztą to nie oto chodzi. Czuję już, że nogi zesztywniały i już nie niosą. Krok staje się krótszy, ale muszę kadencję zwiększyć, żeby blamażu nie było: 4:28. Nie jest źle.
Ostatni kilometr, już było bardzo ciężko. Pierwsze 500 metrów wolno, oj za wolno. Spinam się na ostatnie 400m, ale to nic nie daje. Ostatni kilometr 4:31.

Jestem bardzo zadowolona!
Niedziela, jak to niedziela, jest czas na długie i wolne wybieganie. Czyli tempo 6:00, choć przydało by się szybciej. Zobaczy się, bo to zależy od pogody i nastroju.
Umawiam się z koleżanką, ale jakoś mało skutecznie. Niestety wiadomość, że idzie biegać o 10-tej dociera do mnie z opóźnieniem. 10:10 zauważam wiadomość  i wskakuję w ciuchy biegowe. 5 minut i już mnie nie ma! Teraz tylko gonić i wyjść na przeciwko. Mimo upału i gorąca biegnie się bardzo dobrze, jak na długie wybieganie tempo za szybkie. Trudno nie ma co zwalniać, jak jest moc.Myśli w głowie się kłębią: uda mi się spotkać koleżankę czy nie? Jaką trasę obrać? Jaką ona mogła trasą pobiec i w ogóle ile km dzisiaj może biegać? Mnóstwo pytań bez odpowiedzi zajmują głowę. W padam do lasu - o jak przyjemnie chłodno! Zegarek powiadomił mnie, że właśnie kolejny kilometr przebiegłam. Który to już? Aaa, trzeci. Tempo 5:13, i wcale nie czuję się zmęczona! Ojej, jak spotkam koleżankę, to będę musiała zwolnić. To dobrze, czy źle? Nie wiem.
Po spotkaniu koleżanki, nieco zwalniam, no bo trzeba pogadać chwilę. Ale i tak ją przeciągnęłam. Nie narzekała. Po drodze minęliśmy Kubę Wiśniewskiego (2 razy, tak tego). Spotkaliśmy też Dominika Jagiełłę, z którym wymieniliśmy parę słów. Jest to człowiek, który przebieg Maraton Piasków i Rzeźnika w tym roku, a szykuje się na Spartathlon (kolejny raz). Ilość kilometrów, któr pokonuje dziennie, mnie zwala z nóg.
Na sam koniec parę ćwiczeń na uda i lecę do domu. Wyszło tempo znośne: 5:45, nic spektakularnego, ale zważywszy na pogodę, jestem mile zaskoczona i bardzo zadowolona!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz