Dawno tak źle mi się nie biegało. Zżarło mnie od środka, a wiadomo, jak głowa nie działa to mięśnie nie pomogą. No może przesadzam, zbłaźnić się nie zbłaźniłam, ale rewelacji nie ma.
Nerwowo było od początku, nie wiem dlaczego tak się przejmowałam. Popełniłam przy starcie błąd debiutanta, a przecież biegam w imprezach biegowych nie od dziś.
Dotarłam na miejsce dość sprawnie (choć nie bardzo wiem, dlaczego organizator nie zapewnił darmowych przejazdów tak jak to miało miejsce w przypadku PW). Niestety nie mogłam dogadać się mężem i zamiast się rozgrzewać spokojnie 15 minut na niego czekałam przy depozytach i na dodatek nie spotkałam go. Była ze mną jeszcze koleżanka w nie najlepszej formie, co mnie dodatkowo dobijało, euforii nie widziałam u niej to i mnie jakoś opuściła.
Ruszyłam na start już sama, truchcikiem. Był to jednak spory kawałek, więc jako rozgrzewkę mogę zaliczyć. Szukałam męża jeszcze na starcie, ale nie widziałam.
Stanęłam w swojej strefie, myśląc, że ludzie jednak przy takiej
imprezie będą je respektować. Nic bardziej mylnego. To był błąd. W przypadku, gdy organizator nie gwarantuje strefy czasowe na podstawie numeru startowego, osoby chcące bić swoje rekordy powinny te strefy ignorować. W konsekwencji swojej decyzji straciłam na pierwszy kilometrze mnóstwo czasu (przynajmniej tak mi się wydawało) i resztki ducha walki. A nie to straciłam po 4 kilometrze.
W ogóle start był dziwny, bo nie wiedziałam, że najpierw jest start honorowy, a potem ostry, więc jak tłum ruszył dość dobrym tempem myślałam, że to już. Po ok. 500 m dopiero się zorientowałam, że to jeszcze nie teraz. Niby drobiazg, ale człowiek się zastanawiał, czy to już? Przecież nie było pomiaru? No ale przecież wszyscy lecą tak jakby już się zaczęło.
Po minięciu ostrego startu jakby tłum zwolnił. Wyprzedzać się nie dało. I tak myślałam, że pierwszy kilometr pobiegłam 5:40 (po weryfikacji wyszło mi, że 5:18) i się zastanawiałam, czy zdołam nadrobić stratę. Aż do Konwiktorskiej, gdzie był podbiegł, wydawało mi się, że dam radę nadrobić. Niestety po podbiegu nie mogłam przyspieszyć. Nie wiem dlaczego. Nie mogłam i już. I tak do końca już. Na Tamce udało mi się trochę przyspieszyć, ale bez rewelacji w ogólnym rozrachunku.
Na metę wpadłam z czasem netto 51:05 (w stosunku do mojej życiówki to jest czas haniebny. Zostałam zresztą zbesztana przez kolegę :) ). Zajęłam miejsce OPEN: 2568, K-1: 261.
Znalazłam w końcu męża, który pobiegł rewelacyjnie! 38:06 OPEN: 163, M-1: 143.
Znów muszę trochę o organizacji napisać. Taki mały szczególik. Otóż wózkarzy (dystans maratoński) puścili wcześniej niż maratończyków i 10 km. Trzeba jeszcze wiedzieć, że trasa maratonu i 10 km na ostatnich kilometrach była zbieżna. Niestety wózkarze musieli zmagać się z tłumem biegaczy, a niektórzy z nich mieli słuchawki na uszach. Ja bym zabroniła słuchawki na zawody, zwłaszcza, gdy istnieje możliwość, że szybszy dobiegnie/dojedzie wolniejszego (czyli pętle, lub trasy zbieżne). Gdybyśmy chociaż zostali poinformowani, że może się to zdarzyć! Niestety wózkarze musieli radzić sobie sami. Krzycząc. Biegacze oczywiście problemów im nie robili... gdy słyszeli krzyk o udostępnienie prawej/lewej strony. Mimo wszystko wózkarze musieli zwalniać.
Zostaliśmy jeszcze z mężem pokibicować maratończykom. Widzieliśmy ja Szost wbiega na 3. miejscu. Widzieliśmy jak Lewandowska wbiega na 2. miejscu. Kibice naprawdę dali z siebie wszystko by ich dopingować. Zresztą nie tylko ich.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz