czwartek, 4 lipca 2013

She Runs The Night

Jestem rannym ptaszkiem i jako taka nie lubię i nie umiem biegać wieczorami. Jestem po prostu zbyt zmęczona. Mój rytm dnia zaczyna się o 5 rano i kończy się między 22 i 23. Dlatego bieganie po 21 w nocy jest dla mnie wyzwaniem.

Usłyszałam o She Runs The Night dość dawno. Marketingowcy zrobili dobrą robotę, bo od razu chciałam się zapisać. Niestety byłam już umówiona na półmaraton jurajski tego samego dnia. Kusiło mnie, aby wieczorem jeszcze wybrać się na roztruchtanie w ramach She Runs The Night po półmaratonie, ale w ostateczności rozsądek wziął górę. 
Podobała mi się koncepcja biegania tylko z kobietami. W ogóle jestem za każdą akcją promującą kobiety w zawodach biegowych, bo jest nas tak mało! Dlatego też podobał mi się pomysł, że w Sztafecie 5x5 została utworzona oddzielna kategoria dla sztafet składających się tylko z kobiet!
Na moje szczęście impreza She Runs The Night została przełożona! Bo zalało Warszawę! Dzięki temu miałam możliwość odkupienia pakietu znajomej, która przyleciała ze stanów na weekend i nie miała możliwości uczestniczenia w innym terminie. To się nazywa szczęście!
Organizatorzy stanęli na wysokości zadania i zgodnie z hasłem promującym na koszulkach biegowych można było poczuć się gwiazdą nocy!
Impreza się zaczęła już o 16, z czego ja nie skorzystałam. Nie żałuję, bo spędziłam ten czas z rodziną. Gdyby jednak impreza się odbyła jeszcze raz i miałabym możliwość namówienia koleżanek na wzięcie udziału wspólnie na pewno balowałybyśmy od początku do końca! Samej to nie da się imprezować, ja przynajmniej nie umiem.
Wspierana przez męża i córkę przybyłam do Parku Fontann o 20:00 czyli godzinę przed planowanym startem. Jak się okazało później, błędnie sądziłyśmy wszystkie, że start jest o 21:00, bo organizator (chyba przemyślanie) podpuścił nas pisząc, że start jest po 21:00. I tak start odbył się o 21:30. W zasadzie mnie było wszystko jedno, bo przyszłam się bawić w miarę moich możliwości, lecz czekając na linii startu 15 - 20 minut czuło się lekkie zirytowanie tłumu. W duchu śmiałam się, że organizator pewnie myśląc o tym, że kobiety mają w naturze spóźnianie się ok. 15 minut tak właśnie wycyrklował start. Z premedytacją.
Wejściu do Parku Fontann, gdzie faktycznie nie wpuszczali nikogo poza uczestniczkami (nawet córkę). Osoby towarzyszące mogły nas wspierać za płotu. Miało to swój cel i urok.
Od razu musiałam udać się do biura zawodów by podpisać oświadczenie. Musiałam całe miasteczko przejść. Spotkałam po drodze znajomego biegacza/dziennikarza (pewnie miał akredytację dziennikarską), który stwierdził lakonicznie, że "To jest raj dla mężczyzn!". Coś w tym było!
W miasteczku biegowym na kobietki czekało mnóstwo usług rozpieszczających. Można było zrobić manikur (mega kolejka i zapisy na listę - nie skorzystałam), zdrowe przekąski, kawa i smoothies (jeszcze większa kolejka - też nie skorzystałam), samochód cabrio i ścianka dla gwiazd, gdzie można było zrobić sobie zdjęcia z panami:
Owszem zrobiłam jedno zdjęcie, ale gwiazdą nie jestem, więc średnio to wyszło:

Tak jak wspomniałam, byłoby to zupełnie inaczej wyszło, gdybyś mogły z koleżankami się powygłupiać.
Dzień był ciepły, ale pod wieczór robiło się już chłodno i długo zastanawiałam się czy rozebrać się do któtkich spodenek i rękawów tak wcześnie przed startem! Zdjęłam jednak dres i zostawiłam u męża. 
Przed startem był koncert zespołu rokowego "Shemoans", składających się oczywiście wyłącznie z kobiet . Dziewczyny dały czadu! Rozruszały nas i wcale nie czuło się chłodku. Rozgrzewkę poprowadziły dziewczyny z klubu fitness. Rewelacja - pomysłowo, nie tuzinkowo i kobieco! Polecam obejrzenie zdjęć i filmików z całej imprezy, tam na pewno znajdą się zdjęcia czy nagrania z rozgrzewki.
Mimo, że organizatorzy zadbali o to by była odpowiednia ilość toalet to i tak tworzyły się mega kolejki, więc zdecydowałam się o odwiedzenie tegoż miejsca nieco później, kiedy to inne uczestniczki będą czymś zajęte, czyli w pod koniec rozgrzewki. W pomyśle swoim osamotniona nie byłam, ale kolejka była niezauważalna. Właśnie wtedy wracając na linię startu zrobiłam zdjęcia na ściance (też nikogo nie było).
Organizatorzy wymyślili także oryginalny dystans dla biegu: 5+. Trasa podstawowa wynosiła 5 km, a dodatkowo były 3 pętle do pokonania. Każda pętla z innym hasłem, motywem i niespodzianką. Ze względu na to, że to miała być zabawa i że poprzedniego dnia już biegałam 5 km w sztafecie, stwierdziłam, że napinać na wynik nie będę i zaliczę wszystkie pętle. A co! Jak inaczej bawić się nie mogłam, to chociaż tak będę. W sumie z pętlami pokonałam 6,67 km w 32:27s.
Pierwsza pętla znajdowała się po pierwszym kilometrze i teoretycznie nazywała się "Pętla Przyspieszenia", na co wskazywały neony i strzałeczki postawione na drodze,  ale myślę, że miała to być "Pętla Energii". Polegała ona na tym, że po dwóch stronach drogi bębnili nam bardzo energetycznie. Wrażenie niesamowite, gdyż ustawiając przy samym początku startu (nie lubię startować z tyłu) byłam jedna z pierwszych, która zboczyła z drogi. Miałam wrażenie, że grają tylko dla mnie, tak mało kobiet pobiegło pętlę. Trochę było mi przykro, że mimo starań tak mało kobiet zdecydowało się na zaliczenie pętli. Okazało się jednak, że było to tylko złudzenie, gdyż tłum kobietek bieg kilka minut za mną.
Powrót na główną drogę, gdzie biegły dziewczyny wolniejsze (przecież za mną były jak zbaczałam z drogi) dało mi wrażenie szybkości i lekkości. Dzięki temu miałam nie złe tempo przez cały bieg.
Kolejna pętla "Pętla Światła" i kolejne nocne wrażenia. Na zegarze już 3 km miałam, ale według głównej trasy był to chyba 2 km. Skręt z ulicy Miodowej przy Starym Mieście na ulicę Kozią. Ulica wąska z starymi kamienicami oświetlona fioletowym światłem (tę pamiętam wyjątkowo wyraźnie). Na końcu ulicy sufit z lampionów i wolontariusze-kibice przebrani za zwierzęta. Muzyka z bęben. Skakali i dopingowali.
Powrót na główną drogę i znów wrażenie lekkości i szybkości biegu.
Ostatnia pętla kazała długo na siebie czekać, bo była ok. 500-700 metrów przed finiszem. Według opisu miała to być  "Pętla Energii" , jak dla mnie była to "Pętla Przyspieszenia". Skręcałyśmy z ulicy Konwiktorskiej do parku, którego nazwy nie znam. Na ostatnią pętlę bardzo mało dziewczyn skręciło, wręcz parę sztuk. Przynajmniej wtedy jak ja biegłam, bo jak wybiegałam to zaczynał robić się tłum. Byłą to najlepsza i najdłuższa pętla. Znów wrażenie wyjątkowości, gdyż wzdłuż drogi stali ludzie wymachującymi pałeczkami jak na pasach startowych dla samolotów. Dzięki temu, że było już ciemno i że zaczynali machać tylko gdy się koło nich przebiegało czuło się swoją wyjątkowość. Droga kręta prowadziła do bieżni tartanowej, a towarzyszyła nam najlepsza muzyka do biegania (taka którą często słucham), czyli energetyczna Rihanna. Przynajmniej jak ja biegałam. Jeśli dobrze pamiętam, to akurat był: I'm the only girl in the world! Jak najbardziej w temacie. Na początku bieżni i na końcu bieżni był pomiar czasu, można było zmierzyć swoje przyspieszenie na 50 m (tak mi się wydaje). Super pomysł i trudne zadanie po 6 km biegu w tempie ok. 4:50. Ale starałam się dać z siebie wszystko i wyszło mi 14 s.
Znów powrót na główną, ale tym razem już na finisz. Na dodatek z górki. "Walnęłam" kolejny raz sprint i wyprzedzałam aż do mety. A na mecie, a raczej tuż przed metą, czekał na nas czerwony dywan i błysk fleszy. Dosłownie! Prawdziwe! Widać zresztą po zdjęciach:
Na mecie czekały na nas oryginalne medale-naszyjniki rozdawane przez panów ze ścianki. Z dumą noszę je na co dzień, bo są skromne.

I tak oto zakończyłam pierwszy She Runs The Night. Mam nadzieję, że będzie druga edycja.
Czekała na nas jeszcze jedna atrakcja, niestety nie mogłam w niej uczestniczyć. Po biegu odbył się koncert zespołu HEY. Ze względu na to, że to była niedziela, a ja do pracy wstaję o 5 rano,  musiałam zrezygnować z koncertu, czego żałuję.
Na przyszłość mam nadzieję nie tylko na powtórzenie imprezy, ale także na zorganizowanie go w  piątek lub sobotę, żeby można było bawić się beztrosko aż do rana.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz